Print

Tajemnice Afganistanu

Alexandr Kartsev (www.kartsev.eu)

Перевод статьи "Тайны Афганистана" на польский язык сделала очаровательная Lada Toulik

Świat, w ktorym żyjemy, wydaje sie być znajomy i zwyczajny. Jednak wystarczy zrobić krok w bok, i odrazu się okazuje, że wiemy o nim nadal nie wszystko.
Tuż przed wyjazdem do Afganistanu mój mentor Aleksander Aleksandrowicz Szelokow przypomniał mi słowa Richarda Sorge (słynnego agenta wywiadu radzieckiego w Japonii): 'Aby dowiedzieć się więcej, trzeba wiedzieć więcej od innych. Trzeba stać się interysujacym dla tych, co interysują ciebię.' San Sanycz dał mi na pamiątkę książkę z afgańskimi bajkami i legendami. 'W bajkach przechowywana jest dusza i klucz do zrozumienia każdego ludu' - tak powiedział mi na pożegnanie Aleksander Aleksandrowicz i doradził nigdy nie zapominać, że w języku moich nowych 'przyjaciół' rozmawiali i pisali swoje dzieła Ferdousi, Ibn-Sina Awicenna i wielu innych wielkich mędrców z przeszłości. I że kraj, do którego wybierałem sił, wcale nie był tak prymitywnie prosty, jak się wydawało na pierwszy rzut oka.


Już siedem lat trwała wojna w Afganistanie. Wzdłuż dróg, po ktorych przemieszczały się nasze wojskowe kolumny, widzielismy afgańskie wsie i ich mieszkańców, zwaliśmy ich dehkanami. Można mieć różny stosunek do tych, kto w ciągu dnia pracował na polach, a po nocach strzelał nam w plecy. Nie mogliśmy jednak nie zauważyć zadziwiającej pracowitości i do tego porażającą biedę Afgańczyków, praktycznie, ubóstwo. Gospodarstwo naturalne, drobniutkie kawałki ziemi, ktore dehkanowie obrabiali ręcznie. Brak szpitali i szkół w większości miejscowości. Prawie 100%-wy analfabetyzm wśród mieszkańców wsi. Takim ten kraj pozostał w pamięci wielu moich współtowarzyszy...
Mnie się powiodło zobaczyć Afganistan trochę z innej strony. Byłem chyba szczęściarzem. Udało mi się poznać mieszkańców oraz to, co oni wiele lat z powodzeniem ukrywali i ukrywają dotychczas przed obcymi oczami...
Kiedy przyjechałem w okolice Bagramu (miasto w środkowym Afganistanie), musiałem 'całkiem przypadkowo' spotkać się z nijakim Szafim (kryptonim 'Kazi'- 'sędzia'), który był 'zwyczajnym Afgańczykiem', absolwentem Oksfordu, lekarzem, który kilka lat pracował w Japonii i Chinach. Później Szafi wykładał na politechnice w Kabulu. Jednak najważniejsze wtedy było dla mnie, że był bliskim przyjacielem Ahmad Szacha Masuda - dowódcy największego zgrupowania mudżaheddinów, odnośnie którego w Moskwie mieli specjalne plany. W związku z niedalekim już wycofaniem naszych wojsk z Afganistanu powstawało zapytanie o dalsze losy tego kraju. Ahmad Szach był nie tylko naszym wrogiem, ale zarówno odważnym wojownikiem i mądrym politykiem. Właśnie taki człowiek był zdolny do wyprowadzenia Afganistanu z chaosu wojny domowej, postanowiono więc udzielić mu w tym pomocy...
Jednak według pomysłu wywiadu (GRU - Instytucja wywiadu wojskowego Rosji, Główny Zarząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego), musiałem nie tylko zapewnić łączność z Szafim, ale też z czasem stać się jego uczniem. Tu trzeba zaznaczyć, że GRU pod tym względem zawsze bylo unikatową organizacja, która zbierała nie tylko tajemnice wojskowe, ale też każdą inną pożyteczną wiedzę, m.in. dotyczącą medycyny wschodniej. Dowódstwo nie wzięło pod uwagę tylko jednej rzeczy: nie takie to łatwe zadanie zostać uczniem na Wschodzie. Wiedza jest zbyt dużym skarbem, który należy tylko do Rodu. I ten skarb jest przekazywany dziedzicznie.
Od czasu do czasu spotykałem się z Szafim, wykonywałem jakieś jego zadania i bardzo dobrze rozumiałem, że to wszystko jest na razie zwyczajnym sprawdzianem. Szafi po prostu przyglądał mi się...
W ciągu tych dwudziestu sześciu miesięcy, które przepracowaliśmy razem, Szafi stał się nie tylko moim przyjacielem, ale i nauczycielem. Wszystkie te zdarzenia szczegółowo opisane są w mojej książce 'Szlak Jedwabny' (www.kartsev.eu) , którą wydawnictwo EKSMO wydało w skróconej wersji pod tytułem 'Agent Wywiadu Wojskowego'.
Z czasem dowiedziałem się, że Szafi pochodzi z Chitralu. To rejon wysokogórski na północnym zachodzie Pakistanu, który kiedyś nazywano Kafiristan (obecnie - Nuristan), co znaczy 'kraina niewiernych'. Żyją tam jego rodacy - kałaszowie. Wśród nich nierzadko można spotkać ludzi o jasnych włosach i niebieskich oczach, co dla Azji Środkowej nie jest zjawiskiem pospolitym. Kałaszowie - to poganie, tzn., wyznawcy wielobóstwa. Istnieje wersja, że plemiona te mogą być potomkami żołnierzy Aleksandra Macedońskeigo.
W 1895 r. kabulski emir Abdurahman-chan miał wyprawę 'misjonarską' do kałaszów w celu ich nawrócenia na islam, co jemu nawet częściowo się udało, ponieważ kilka plemion utraciło wiarę przodków. Niektore z nich praktycznie zostały wybite, ale mała częśc, która schroniła się na północnym wschodzie Afganistanu, dotychczas żyje swoim życiem ukrytym przed cudzymi oczami.
Kiedy w Niemczech do władzy doszli naziści, rejon ten często był odwiedzany przez emisariuszów Hitlera i Himmlera. Uważa się, że interysowały ich tylko zagadnienia dotyczące czystości rasy. Tak naprawdę, podobne wyjazdy miały kilka składników jak ideologicznych, tak i ezoterycznych. I jeden bardzo prosty cel. Jak i wielu innych rządzacych władców, Hitlera również interesowała długowieczność...
Opowiem o kilku ciekawych tradycjach, które istniały w plemieniu Szafiego. I które mogą być bardzo przydatne dla każdego z nas.
Zacznę od głównego. Od dzieci. Na pół roku przed urodzeniem dziecka przyszłego ojca odsyłano na 'urlop tacierzyński', tzn. nie brali więcej w dalekie podróże i niebezpieczne wyprawy (plemię kontrolowało dawny Szlak Jedwabny i za jedną dziesiątą cześć towaru zapewniało ochronę i eskortę karawanu). Na czas urlopu do obowiązków przyszłego tatusia wchodziła nie tylko pomoc żonie w gospodarstwie, ale też opowiadanie bajek, legend i obyczajów swojego ludu przyszłemu dziecku. Mówił mu też o tym, że na niego bardzo czekają i mają nadzieję, że On (Ona) będą wsparciem dla swoich rodziców. Oczywiście, dziecko rodziło się w takich warunkach znacznie zdrowsze (bo matka nie martwiła się w ciągu tych miesięcy czy żyje jej mąż, on po prostu był OBOK), bardziej utalentowane (spróbujcie poczytać bajki swoim dzieciom, wtedy zauważycie, jak one się zmieniają pod ich wpływem) i bardziej ułożone, gdyż jeszcze przed urodzeniem dziecko już słyszało głos swojego ojca.
W rodzinach praktykowano masaż. Prawie codziennie (dokładniej co wieczór). Mąż żonie, żona mężowi. W rezultacie wszystkie problemy związane z zawałami, wylewami, celulitem u kobiet, z prostatą u mężczyzn i wieloma innymi chorobami były odsuwane daleko w przyszłość. Na tę tradycję trzeba by zwrócić szczególną uwagę, ponieważ u nas, u słowian ona została zatracona dawno temu. BRAK jej alternatywy. Przecież wiadomo, że choroby wcześniej lub później dopadną każdego. Jednak lepiej pózniej, nieprawdaż?
Istniejący w plemieniu system nauczania i wychowania nastolatków opiera się na nauce Tai To (Tai Tao). Idea jest prosta, są trzy kierunki: nauka masażu, sztuki walki (przy tym dziewczyny były uczone temu na równi z chłopakami) i system uzdrawiania.
Najbardziej ciekawym dla nas jest system uzdrawiania. Własnie jemu i tradycji rodzinnego masażu plemię Szafiego zawdzięcza prawie DWUKROTNIE wyższą średnią długość życia niż w sąsiednich plemionach.
Bardzo tradycyjnym pojęciem w ich systemie jest NITEN, co w tłumaczeniu z japońskiego znaczy DWA NIEBA. Jednak w tym plemieniu trochę inaczej go tlumaczą, nie dosłownie. Powszechnie korzystają z niego w różnych wariantach, ale bardziej jako z idei: 'Nie ma jednej słusznej drogi'.
Na prośbę swoich pacjentek treść tego systemu trochę zaadoptowałem do możliwości i warunków współczesnych.
Droga w uzdrawiającym systemie Tai Tao jest kierunkiem łączącym dziewięć głównych i niezliczoną ilość drugorzędnych ścieżek. Każda z nich może doprowadzić do uzdrowienia, ale może również zaprowadzić w dżunglę, gdzie łatwo stracić z oczu słońce, kierunek i, w rezultacie, zginąć. Tylko Droga, która łączy wszystkie ścieżki, prowadzi do wybranego celu.
Pierwsza ścieżka nazywa się ścieżką Małpy. Jej główny przekaz to ruch, gimnastyka, poranne ćwiczenia, praca fizyczna (wg. Kałaszów, wśród nierobów nie spotkasz długożyjacych). Nieduża rozgrzewka co godzinę po pracy siedzacej.
Druga - to ścieżka Wśród Skał. Polega na pracy z nieruchomymi przedmiotami. Statyczna gimnastyka skierowana na wzmocnienie wiązadeł i ścięgien. Przy tym konieczna jest kontrola oddechu.
Trzecia jest ściezka Trzciny. Tu podstawą są ruchy rozciągające, których celem jest rozciąganie kregoslupa. Przede wszystkim, to różnego rodzaju zwisy i pływanie. Jeżeli nie macie pod ręką miejsca do podobnych ćwiczeń ani basenu, warto przyzwyczaić się do słodkich porannych pociągnięć tuż po obudzeniu się. Chyba zgodzicie się, że to przyjemny i pożyteczny nawyk. Warto również pamiętać o porannym uśmiechu rozpoczynającym dzień. Przecież trzcina zawsze jest uśmiechnięta, kiedy wyciąga się do słońca (życiowy optymizm).
Czwarta to ścieżka Liany. Ćwiczenia na giętkość i elastyczność, obroty w różnych płaszczyznach, m.in. jednocześnie z przysiadami.
Piąta - ścieżka Podróżnika, którą zaleca przejście codziennie 2-3 km na piechotę. Co jest dla mężczyzn zapobieganiem problemom z prostatą, a kobietom służy jako ochrona przed wieloma kobiecymi dolegliwościami. Dodatkowo, świeże powietrze. Piękne krajobrazy. I wasze ukochane miejsca.
Szósta jest ścieżka Księżyca. Musicie tańczyć. Bynajmniej dwa razy w tygodniu. Można w domu. Można w samotności, ale są i bardziej przyjemne formy tanca. Bardziej interesujące miejsca niż dom. Oprócz tego, do tańca istnieją jeszcze i partnerzy.
Siódma - ścieżka Słońca, które zagląda nie tylko do okien waszego domu, ale i do okien waszych przyjaciół. I wy również musicie chodzić do nich w odwiedziny, gdzie będziecie kosztować takich samych dań, co w domu, ale będzie ono przyrządzone trochę inaczej. Będziecie również próbować potraw, których zazwyczaj u siebie nie jadacie, co pozwoli znacznie poszerzyć zasób mikroelementów dostarczanych przez pożywienie. A oznacza to, iż zwiększy się wasza odporność, polepszy się wasz nastrój. I polepszy się nastrój waszych przyjaciół.
Ósma ścieżka to ścieżka Bociana. Trzeba spotykać się z ukochanymi, kochać się z nimi. A propos, właśnie tu mogą przydać się wasze umiejętności masażu.
Dziewiąta nazywa się ścieżką Smoka. Smok ma trzy głowy: światło, woda i powietrze. One powinny być waszymi współtowarzyszami. Trzeba starać się jak najwięcej czasu spędzać na świeżym powietrzu. Pamiętać, jak niezbędne dla człowieka jest światło słoneczne. Częściej bywać przy wodzie. Można wziąć kąpiel lub prysznic, umyć ręce lub po prostu popatrzeć na wodne strumienie. Niech poranna filiżanka herbaty stanie się niedużym jeziorkiem. Być może, trudno w nim będzie zobaczyć odbicie księżyca i gwiazd, ale można zrobić tak, by woda w tym jeziorze była spokojna i gładka. Wystarczy osiągnąć własny wewnętrzny spokój. I opanować prawidłowe oddychanie (bardziej szczegółowo te ścieżki opisane są w mojej bajce 'Smok o imieniu Jana').
Zachowując pogańskie korzenie wierzeń swoich przodków (jeszcze raz podkreślę, że Kałaszowie byli zwolennikami wielobóstwa), oni potrafili harmonijnie i bardzo twórczo włączyć do tej tradycji wszystko, co było najlepsze u sąsiadów.
Może to zabrzmi jak świętokradztwo, ale wielcy Budda, Chrystus i Mahomet zajmowali miejsca na równi wśród wielu innych w ich wierze. Możliwe, że Kałaszowie po prostu nie mogli głęboko pojąć wszystkich zawiłości tych religii. A może oni tylko znaleźli inną Drogę do Wiary?
Takie podejście do zagadnień wiary zwalniało ich od zarzutów zdrady, które niechybnie były postawiony każdemu, kto zmienił chrześcijaństwo na islam lub przeszedł np. z islamu na buddyzm. Jednocześnie pozwalało to im znacznie poszerzyć granice światopoglądów. Do tego trzeba dodać, że w całej historii swego istnienia, Kałaszowie nigdy nie próbowali na siłę nawrócić kogokolwiek na swoją wiarę. Dlatego też nie ma w ich historii ani wypraw krzyżackich, ani świętego dżihadu. Oni uważają, ze słońca, nieba, ziemi i bogów wystarczy dla wszystkich. Trzeba po prostu żyć, kochać i tworzyć. I mieć nadzieję na lepsze. A zabijać innych w imię tego wszystkiego wcale nie jest konieczne.
Być może, pomyślicie, że jest to przejaw tchórzostwa i małoduszności? Nie trzeba robić zbyt pochopnych wniosków. Przodkowie Kałaszów byli sławnymi żołnierzami Aleksandra Macedońskiego. I potrafili wojować jak nikt inny. W ciągu wielu wieków przebywania na Jedwabnym Szlaku Kałaszowie misternie opanowali sztukę rozwiązywania konfliktów bez użycia broni. A te rzadkie sytuacje, kiedy jednak nie można było się obejść bez przemocy, kończyły się z minimalnymi stratami, gdyż za największy skarb plemienia uważano ludzi, a nie bogactwo czy ziemię.
Ciekawe jest, że w plemieniu nie było wdów. Jeżeli mężczyzna ginął, żona go opłakiwała przez 40 dni. Potem w ciągu pół roku ona mogła ponownie wyjść za mąż za dowolnego mężczyznę z plemienia. Jeśli jednak nie znajdowała ona dostojnego kandydata, zostawała wówczas żoną starszego brata utraconego męża, który adoptował również jej dzieci. Warto tu zauważyć, że dzięki tej tradycji, wśród Kałaszów nie było nie tylko wdów, ale i sierot.
Wśród wielu bogów Kałaszowie szczególnymi względami darzyli boginię Miłości. Być może, dlatego, że nie mieli tam TV? Z tymi niekończącymi się serialami, operami mydlanymi i kroniką zdarzeń kryminalnych... Przecież, co innego mogli robić biedni bez telewizji długimi zimowymi wieczorami? Zgadza się, zajmowali się czcią tej Bogini...
Jak powiedział kiedyś mój przyjaciel Robert Sheckley, nie jesteśmy gorsi ani lepsi od innych. My po prostu różnimy się. Oczywiście, Kałaszowie w czymś trochę się różnią od nas wszystkich, ale mamy też kilka wspólnych cech. Dwa dni wolnego w tygodniu mogą zdarzyć się nawet bardzo zajętym osobom. A Kałaszowie dwa dni w tygodniu poświęcali swojej ukochanej bogini. Pozostałe dni już nie uważano za świąteczne. Zwyczajna codzienność mniej więcej wyglądała następująco.
W tygodniu mąż tradycyjnie robił masaż ukochanej żonie. Później żona robiła masaż ukochanemu mężowi. Niezauważalnie z masażu robiła się gra miłosna. A tam już i do kochania się było całkiem blisko. Kałaszowie byli przekonani, że podczas kochania się kształtowała się specyficzna boska subtelna energia, którą trzeba było później zrealizować w twórczości.
Inaczej mówiąc, po 'wszystkim' małżonka szła gotować kolację przebrana w koszulę męża. Kałaszowie uważali, że duch-opiekun męża w taki sposób mógł poszerzyć swoją ochronę na jego bliskich. Nawiasem mówiąc, wiele naszych współczesnych dziewczyn też lubi 'po tym' paradować w koszulkach swoich ukochanych. Chociaż myślę, że tak naprawdę wszystko można wytłumaczyć znacznie prościej - razem z potem męża, wsiąkniętym w koszulę, małżonka dostawała mikrodozy substancji stymulujących m.in. jej system odpornościowy.
Co jest zrozumiałe. Mieszkając w ciężkich górskich warunkach i z daleka od lekarzy Kałaszowie zmuszeni byli w ciągu wielu wieków zbierać i troskliwie przechowywać nie tylko metody leczenia, a przede wszystkim, sposoby zapobiegania różnym chorobom...
Dopóki żona szykowała kolację, mąż zajmował się kaligrafią, rzeźbą w drewnie lub kości, malował obrazy lub robił jakieś ciekawe drobiazgi w niedużej domowej kuźni. Nie trudno się domyśleć, że dzięki swojej ukochanej bogini i tej samej subtelnej energii, która wprowadzała ich w szczególny nastrój, kolacja żonie wychodziła wręcz wyśmienita, a drobiazgi wykonane przez męża stawały się prawdziwym dziełem sztuki. Przecież wiadomo, że trzeba umieć nie tylko niszczyć, ale i tworzyć. A tym bardziej robić to wszystko z MIŁOŚCIĄ.
Nie odkryję dużej tajemnicy, jak powiem, że w plemieniu często mężowie sami przygotowywali kolacje, a żony w tym czasie mogły malować, coś tam rzeźbić lub wykuwać. Nie było w tym nic dziwnego. Przecież wiele dań mąż potrafi przygotować znacznie lepiej od żony. Poza tym, całość była traktowana jako rodzaj gry miłosnej. Kałaszowie byli przekonani, że bez takich gier świat stawał się zbyt szary, nudny i nie ciekawy...
Zapytacie mnie, dlaczegoż ja nie lubię przedstawicieli tego plemienia? A jaki byście mieli do nich stosunek, jakbyście się dowiedzieli, że po kolacji i niedużej przerwie oni znów się kochali?! Nawet w tym ciekawy był przejaw pojęcia Niten. Uważano, że 'drugi raz' symbolizował inną drogę, co poszerzało jeszcze bardziej ich możliwości i wrażenia. I to wszystko oni nazywali codziennością! Aż strasznie sobie wyobrazić, co ci ludzie robili w te dwa dni, które poświęcali bogini Miłości.
W te dni udawali się oni na wycieczki do ulubionych miejsc, odwiedzali przyjaciół, dawali sobie nawzajem prezenty, obcowali z dziećmi. W te dni ich domy były pełne kwiatów, paliły się świece i kadzidełka. To były dni, kiedy Kałaszowie sami upodabniali się w czymś do bogów. Ten czas oni poświęcali całkowicie sobie nawzajem...
Dzięki nim zrozumiałem jedną prostą rzecz - nie ma jakichkolwiek szczególnych tajemnic długiego życia, tylko jest ciągła praca nad sobą. Jest Droga, którą trzeba podążać. Trzeba żyć i tworzyć przede wszystkim dla ludzi. Żeby my, nasze dzieci i wnuki żyli długo i szczęśliwie. Żyli tu i teraz, a nie w tej świetlistej przyszłości, którą nam za każdym razem obiecują i która ze zrozumiałych przyczyn nigdy nie nastąpi.
Kiedyś Słowianie również posiadali wiedzę o harmonijnym życiu w zgodzie ze sobą i wszechświatem. Niestety, większość tej informacji została utracona z biegiem czasu i trzeba jej teraz szukać wśród bajek i mitów. Szczególnie bajki ludowe zachowały w swoim przekazie wiele mądrych tradycji, i znając 'klucz', można znaleźć tam mnóstwo ciekawych rzeczy, nie mniej ciekawych niż u dalekich plemion Kałaszów. Mój przyjaciel Luczis nawet napisał o tym książkę ('Odmładzające jabłka (czyli zapomniana kamasutra Słowian)'), gdzie odkodowuje właśnie wiedzę ukrytą wśród wierszy starych bajek. Możecie i wy spróbować zrobić to samo, żeby dodać do swojego świata wiele nowych barw jak z bajki. Czego wam życzę z całego serca.

Karcev A.I.
Członek Stowarzyszenia Rosyjskich Pisarzy i Międzynarodowego Sojuszu Słowiańskich Dziennikarzy.
www.kartsev.eu